Babilon, czerwiec 323 r. p.n.e.
Delikatna sukieneczka ozdabia smagnięte przez greckie słońce ciało. Jasny materiał spływa po szczupłej sylwetce, obnażając dekolt – przy obojczykach widać misternie wykonaną biżuterię. Prezent od Aleksandra, który teraz leżał obok, upity miłością – rozpostarty jak anioł, jak dwa światy skupione w jednym eterze. Silnym ramieniem, pod którym ugina się tysięczny kark, obejmuje jej sylwetkę, a z ust wypluwa oddech, który łaskocze jej policzek. W jego oczach dmucha pożądanie, określając krew i ciało, kreśląc żądzę i ciche pragnienie, aby zostać. Tu i teraz.
— Jesteś królem. Możesz wszystko… — Jej głos wydaje się czymś lepkim, czymś, co otwiera czaszkę i łaskocze mózg. Porusza neurony do pracy i przygląda się impulsom, będąc tym jedynym i właściwym.
— Jeśli tak, jeśli jestem królem i mogę wszystko, chciałbym, abyś zapamiętała mnie właśnie takiego — odpowiada, sunąc kciukiem po idealnej skórze twarzy. Pieszcząc policzek, uśmiecha się, a popękane usta wydają się karykaturą tego, czym były.
Convalliana obserwuje jego gasnącą twarz, obłąkańcze spojrzenie i sięga po zanurzony w złotej misie materiał, który odsącza, i kładzie po rozgrzanym czole władcy. W palce łapie jeden ze złotych kosmyków, pociera w czułym geście i zabiera z powiek.
Odkąd zmarł Hefajstion, jego najbliższy przyjaciel, Aleksander przypominał odległą wysepkę – nie sposób było do niego dotrzeć, choć koniec końców ulegał jej palcom, przyjmował dotyk, ukojenie i łapał w płuca jej zapach, chcąc odżywić trawione gorączką ciało czymś, co znał. Nie było dla niego nadziei ani światła, a czająca się przy suficie nicość rozkładała szeroko ramiona, chcąc złapać ostatni stygnący w gardle oddech.
W powietrzu unosił się zapach słodkich kadzideł – woń miodu, pomarańczy i winogron, świeżego wina, wypiekanych chlebków. Nieruszone sztućce, czyste talerze i niepełny kielich, po który Aleksander wyciąga rękę. Convalliana obserwuje ten ruch; to, jak drżące palce próbują złapać naczynie, które koniec końców złośliwie się przychyla, a czerwone wino rozlewa się i moczy koszulę władcy – i wsiąka dalej. W bialutką pościel i poduszkę. Niszczy sielankowy krajobraz odejścia w nieznane, podkreślając ludzką ułomność. Ludzką słabość.
Convalliana zanurza dłoń w jasnych włosach mężczyzny i przeczesuje jego grzywkę, rozmasowując zbolałą głowę. Pochyla się, aby zagrzebać w kilku muśnięciach złość i trwogę – aby odeprzeć agonię i stęchliznę tego, co nieuniknione. Aleksander umiera i jest tego świadom. Choroba pokonuje męskie, silne i piękne ciało – to, co ludzkie, jest śmiertelne. To, co ludzkie, jest słabe, nawet gdy wydaje się niepokonane. Kobiece usta chłoną jego jęk i westchnienia, dając zapomnienie i pozwalając, aby niewinnie opuścił gardę.
— Wystarczy — zaczyna szeptać, opierając czoło o jego policzek — że powiesz tylko słowo, Aleksandrze, a zakończę to wszystko.
Jego oczy przypominają te niewinnego skazańca, który próbuje zrozumieć wszystkie wyrządzone krzywdy. Ciężko mu unieść ciężar własnych powiek i w tym momencie czuje, jak samotność zanurza kły w jego karku, jak szarpie i ryczy – przygląda się pięknej twarzy i chłonie spojrzeniem cudowność otuloną w czerń, wkraczając w marsz żałobny. I z ust ucieka ciche t a k, a to wystarcza, aby stał się zaledwie pustą skorupą – już nie klejnotem, a zasypia w ciszy i stygnie, gdy Convalliana pochyla się, a z jego ust, tak szpetnych i popękanych, ulatuje powietrze zabarwione srebrem, drżące i słodkie.
Transylwania, 1430 r.
Vlad przytyka do ust kielich, ciemnym spojrzeniem lustrując kobiecą sylwetkę. Nie uśmiecha się, a jedynie przygląda ciału: drobnym stopom, dłoniom i krągłościom bioder, budując obraz tego, co idealne. Tego, co wydaje się tak boskie – i oczy jej jak aksamit, jak przeznaczenie, które ubrała w falbankę i wystroiła, aby przykryć zgniliznę.
— Umrzesz. — Convalliana ogląda się przez ramię, spoglądając w stronę surowej twarzy. Vlad prycha cicho, przechyla głowę i wyciąga dłoń, aby musnąć palcami rozgrzany, kobiecy policzek.
— Mówisz tak, bo desperacko próbujesz mnie przy sobie zatrzymać — odpowiada, przyglądając się jej zielonym oczom. Dostrzega w tęczówkach zimny dystans, sączy się z nich pustka i kres, coś nieludzkiego, co zwiastuje kolejną noc. — Jeśli chcesz, abym nie wychodził z twojego łoża, nie musisz uciekać się do tak irracjonalnych słów. To ja jestem słońcem, które swym blaskiem obejmuje całą Wołoszczyznę.
— Jesteś tylko człowiekiem. — Gwałtownie odpycha jego rękę, znużona krótkowzrocznością Vlada. Mierzy męską sylwetkę wzrokiem, próbując dostrzec gniew lub jakąkolwiek z emocji, którą kipiałby i pachniał, ale tym razem nie ma niczego, oprócz krótkiego, chrypliwego śmiechu, próby złapania jej twarzy w palce i sięgnięcia ust.
Ciche sapnięcie opuszcza jej gardło i wydaje się jedynym dźwiękiem, które rozsadza komnatę. Ugina się pod dotykiem, jest elastyczna, miękka, gorąca i chętna, godząc się i żegnając, bo nikt jeszcze nie uciekł przed własnym przeznaczeniem. Umiłowanie rozkoszy i zamknięcie momentu w tu i teraz – tylko tyle może mu ofiarować. Podmuch sprawia, że płomień świecy gaśnie, a wraz z nim serce oddaje się w kleszcze udręczenia, pierwotnego żalu, który chorobliwie wpuszcza w krwioobieg niemoc i beznadzieję.
Kraj Basków, 1609-1611 r.
— Jak zostałaś czarownicą i co się wydarzyło przy tej okazji?
— …
— Kim jest diabeł, któremu się oddałaś? Jakie jest jego imię?
— …
— Jakie spowodowałaś plagi? Ile osób przeklęłaś?
Kat, cuchnący i obrzydliwie tłusty mężczyzna, patrzy jej prosto w oczy – w jego tęczówkach odbija się blask drżących świec. Convalliana doskonale dostrzega, jak zmienia się ich kolor: jak brąz przeobraża się w diabelską czerń. Gruba, brzydka blizna ozdabia jego prawy policzek, obnażając w jakiś sposób czającą się pod skórą agresję – odsłania rąbek poranionego, sadystycznego pragnienia, aby zrobić jej krzywdę.
Ostry smród potu wywołuje odruch wymiotny. Z trudem przełyka ślinę, mocno zaciskając usta w wąską linię – próbuje trzymać swój podbródek wysoko i zamknąć w żywicy oddech, który drży.
Kat związuje jej ręce, wykręca i sapie głośno nad jej uchem, gdy pochyla się do niej – stoi za jej plecami, ciągnie za sznur i otwiera z podnieceniem spuchnięte usta, czekając, aż usłyszy cokolwiek, coś, co umknęłoby z ust tej wiedźmy – coś, co chciał usłyszeć od samego początku. Convalliana dyszy ciężko i próbuje złapać oddech, choć płuca płoną i kurczą się – pożar nieznośnie dotyka jej ciała, wżera się w tkankę i szkielet. Ból wydaje się dopiero formować, przyjmować odpowiednie kształty.
Czuje grube, męskie paluchy przy swoich włosach, a gwałtowne pociągnięcie sprawia, że boleśnie odchyla głowę, wpatrując się w szeroko rozwartymi oczami w poczerwieniałą i spoconą twarz kata – nie da się w nich dostrzec żalu, tylko wściekłość, nienawiść, żarliwość tego, aby wyciągnąć ręce i rozorać paznokciami lico kata, który rechocze głośno, sięgając po nożyce. Rozdrapać skórę i zedrzeć parszywy uśmiech.
— Po tym już nigdy nie będziesz tak ładna... — Ścina krótko jej włosy i pokazuje czarną kępę, śmiejąc się. Rozciera pojedyncze pasma w swoich palcach, rozkoszując się miękką fakturą. Przyciska je do nosa i głośno wciąga zapach. Pachniały jej słodką wonią. Pachniały grzechem.
Convalliana przygląda się temu, jak w krzywym zwierciadle – czuje, jak resztka włosów trzyma się skóry głowy. Wzdryga się, gdy męska dłoń opiera się o jej czaszkę i szarpie się w momencie, w którym męskie, ostre paznokcie pozostawiają po sobie bruzdy. I kiedy kat sięga po alkohol, rozlewając trunek po jej piersiach, brzuchu i udach, zaczyna dusić się żrącym zapachem – krzyk umiera w gardle, tuż przed tym, jak Convalliana zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Oczy ma z porcelany, a w wypłowiałych ustach niesie wrzask – wokół tylko ściany bez krwi i bez barwy. I ściany bez imienia, bez przeszłości i przyszłości. Bez teraźniejszości. Smród skwierczącej skóry podzwania głuchym echem, ciało chwieje się, sklepienie pęka, a czoło opada, gdy kat wylewa kubeł wody, aby wiedźma wciąż ż y ł a, i błyszczącymi oczami przygląda się swojemu dziełu – ogień gaśnie, a schylone, mroczne usta szepczą, w ostatnim akcie próbując zepchnąć szaleństwo ze ściekiem.
Włochy, marzec 1709 r.
Johann pokazuje jej swoją fabrykę perfum, delikatnie trzymając kobiecą rękę, schowaną w rękawiczce, w swoich palcach. Jest dżentelmenem, który uśmiecha się i komplementuje, który – zakochany i oddany – wlepia w twarz ukochanej swoje zacumowane przy niej spojrzenie. Poddaje się słodkiemu uniesieniu i gotów jest, aby dać jej wszystko, co wyszeptałyby jej usta.
Convalliana, skora do pocałunków, kusząca i piękna, jest dla niego ideałem – jest kobietą ostateczną i jedyną. Nie oponuje, gdy z jej słodkich ust pada pytanie, czy pokaże jej swoją fabrykę. Napina się dumnie, puszy się i chichocze.
— Oczywiście, kwiatuszku. — Za pozwoleniem ściąga jej skórzaną rękawiczkę, a kiedy dostrzega łagodne, łaskawe spojrzenie Convalliany, uśmiecha się zauroczony. I gdy tylko czuje jej ciepłą skórę, obdarowuje każdy z jej palców pocałunkiem. Każdy jeden z równie zaborczą uwagą.
— Mój zapach przypomina włoski, wiosenny poranek po deszczu; pomarańcze, cytryny, grejpfrut, bergamoty, limonki oraz kwiaty i zioła rosnące w mojej ojczyźnie — oznajmia Johann, chwytając za flakon. Przygląda się jego fakturze, zafascynowany i w jakiś sposób rozczulony. Potem odwraca głowę w stronę Convalliany i pozwala sobie wyznać: — Ale dla mnie ma szczególne znaczenie, bo pachnie tobą. Tak cię widzę, moje kochanie.
Bluźnierczo nadaje jej formy i kształty, wyobrażając sobie zbyt wiele – wydaje się, że obejmuje ją swoim wszechwidzącym wzrokiem, a to niemożliwe. Ludzka dusza drży i ekscytuje się, pragnie się przed nią upokorzyć i Convalliana pozwala, aby tak się stało.
A potem nadaje sobie własnych zapachów, określa siebie przez pryzmat skamieniałego, przeklętego błogosławieństwa, które wpisuje się w długowieczność. Bycie nie człowiekiem, nie diabłem, nie potworem – bycie zaledwie otwartą raną.
Cierpki agrest, aromatyczny cynamon i słodka wanilia.
Weimar, grudzień 1774 r.
Charlotta Buff nie była jedyną kobietą, która odrzuciła względy von Goethego – podobno powstrzymywał łzy i zamknął się w swoich komnatach, a smutek w jakiś sposób go ozłocił, nadał kształtów temu, co działo się w jego duszy – i kiedy w jej rękach znalazł się Werter, Convalliana zdała sobie sprawę, co zrobił Johann.
Potem, gdy jeden z jej kochanków, rzucił się w stronę okna – pozwalając, aby wiatr poplątał mu włosy – i zaczął przejętym, drżącym głosem mówić o tym, jak zrozumiał, że nigdy nie dostrzeże w jej oczach tego, co pragnąłby zobaczyć, zaledwie drgnęła.
— Sprawiasz, że jestem nieszczęśliwy… jesteś przeklęta! Jesteś ogniem, gdy ja… ja zaledwie ćmą. Nie godziłem się, aby być ćmą… nie chciałem tego… — szeptał, odwracając głowę w jej stronę. W jego ustach majaczył szept. — Nigdy mnie nie pokochasz, prawda?
Convalliana przygląda się scenie. Leniwie odrzuca włosy i prostuje się, a wtedy kaskada ciemnych kosmyków spływa po jej nagich plecach. Cisza wydaje się przejmująco zimna, a przerywa ją tylko chaotyczny oddech, który próbuje złapać mężczyzna przy oknie.
Kojący blask księżyca obejmuje kobiecą sylwetkę, olśniewa nieskazitelną twarz, gdy zielone oczy wydają się najwyższą harmonią i zbiorem tonów – w tęczówkach nie widać niczego, co mogłoby sugerować strach. Granica zmysłów się zatraca, a Convalliana zbliża się zaledwie o krok, o jedno uderzenie serca w klatce piersiowej.
— Ty kochasz mnie, a to wydaje się wystarczające. — Jej głos zachwyca, a każde ze słów niesie za sobą różaną woń. — Tego pragnąłeś. Tego chciałeś, a ja pozwoliłam, abyś spełnił swoje marzenie. Czy przez to jestem potworem?
— Gorzej. Potwór wzbudza strach, a ty… ty robisz to wszystko jak anioł. — Jego szalone oczy tęsknie omiatają jej twarz, a potem uśmiecha się i gwałtownie skacze, a wokół słychać jedynie jedno urwane sapnięcie – chwilę później krzyk i pisk.
Convalliana wychyla się przez okno, niewinne, nieśmiało, jak pierwszy promyczek słońca, który dotyka zmarzliny po długiej zimie. Przygląda się stygnącemu, nagiemu ciału – powyginane kończyny i krew, rozbita czaszka. Martwy wygląda jak osobliwe dzieło sztuki, podkreślone przez sztuczne światło, krzyczących, przerażonych ludzi.
Tylko ona rozumie intencję autora-samobójcy.
ODAUTORSKO:
Popełniłam to szkaradztwo w przypływie weny. Poza tym chciałam rozpisać mniej więcej historię Convalliany – pewnie wiele rzeczy wyjdzie jeszcze w praniu, a jak tak się stanie, napiszę nową notkę. Tak myślę. Każdemu, kto dotarł do końca, wręczam czekoladową babeczkę! ♥ Poza tym ja to tylko tak tutaj zostawiam, co by nie było, że w mojej blogowej karierze żadnych swoich wypocin nie opublikowałam. xD Za ewentualne błędy przepraszam, za zbytnie smęcenie – też przepraszam! No, a tak to... wiecie, gdzie nas znaleźć.
Notkę sponsorują: Aleksander Wielki, Vlad Palownik, procesy czarownic, Johann Maria Farina oraz Johann Wolfgang von Goethe. W tytule (trochę zmodyfikowanym) Inee x Kiełas – Zamiast serca mam granat.
[ Ah, piękności. Praktycznie jednym tchem przeczytałam, bo naprawę pięknie napisane i na pewno szkaradztwem bym tego nie nazwała. Bardzo fajnie pokazuje nam historię Convalliany i jej różne oblicza, pokazując jak złożoną jest istotą. Myślę, że moja Ella by nawet nie podejrzewała jak pradawną istotą jest Liana, gdyby faktycznie weszły sobie w drogę. Będzie musiała bardzo uważać. ]
OdpowiedzUsuńElaine
[Aww, cieszę się bardzo, że się podobało. <3 Zawsze mam ogromny stres, aby publikować takie rzeczy...
UsuńI tak, właśnie chciałam pokazać Convallianę w różnych etapach jej życia, co, mam nadzieję, mi się udało. :D I zdecydowanie trzeba na Lianę uważać! To jest szczwana bestia!
I dziękuję bardzo za komentarz. <3]
[O rety, toż to jest majstersztyk! Kawał dobrej historii, przybliżający trochę losy Liany i uświadamiający, jak wiele doświadczyła na przełomie wieków! Cieszę się, ze niedługo będziemy mogli mieć w tym swój mały, demoniczny udział :)
OdpowiedzUsuń[Dziękuję, dziękuję! <3 Takie słowa mnie zdecydowanie uspokajają. ;__; Stres był ogromny, aby to tutaj opublikować.
UsuńI cieszę się, że udało mi się przybliżyć historię Liany i jednocześnie nie uśpić wszystkich wokół. xD I tak, demoniczne zawirowania zapowiadają się cudownie <:]
[ Co za all star cast! Tak właśnie wyobrażałam sobie Lianę na przestrzeni wieków, jeden po drugim będąc tą tajemniczą postacią przy upadku wielkich mężczyzn, miód na moje serce ;D Pochłonę wszystko, co przelejesz na przysłowiową kartkę. Świetna robota! Czekam za równo na nowe jak i stare przygody mojej ulubionej pani demon <3 ]
OdpowiedzUsuń[Kurczę, czekałam na Twoją reakcję i moje serduszko topnieje w tym momencie. ;__; Cieszę się, że wpisałam się w wyobrażenia, no i, że pojawiły się one wcześniej niż moja notka. :3
UsuńA nowe przygody już się piszą... w końcu musimy ratować tyłeczek Ronanowi. 😈]
[Przemknęłam przez tekst jak burza. Po tej przyjemnej lekturze kilka pięknych epitetów i metafor zostało ze mną w pamięci (jak samotność, zanurzająca swoje kły w kark), więc pozwól, że będę się nimi rozkoszować jeszcze chwilę.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się, w jaki sposób budujesz postać, jak pięknie spajasz ją z historią. Podobnie jak befcia, widzę w Lianie femme fatale, która towarzyszy mężczyznom przy upadku. Niech tylko Willowi daruje, dobra? :P
Jakbyś kiedyś chciała powtórzyć pisanie notek, to myślę, że wszyscy jak tu piszemy, jesteśmy bardzo za!]
William Cosgrave
[Jejku! Czekałam aż tutaj do nas przyjdziecie! <3 Cieszę się, że notka się podobała i że Cię nie zanudziłam...
UsuńI tak, zgadzam się, że Liana to ten typ kobiety, który przynosi upadek, ale w końcu robi to tak pięknie, prawda? Można jej chyba wybaczyć...
Zastanowimy się jeszcze nad Willem — nic nie obiecujemy! <:
No i, też mam nadzieję, że napiszę coś więcej. :D]
[Pozwalam sobie zostawić komentarz dopiero teraz, gdy przeczytałam Twoje dzieło po raz kolejny- znów niemalże na jednym tchu. Jakież to jest dobre ♥ Mimo, że na razie nie było nam dane wątkować, to niezwykle chętnie przeczytam kolejne Twoje publikacje... ze względu na pióro, którym władasz. Cudnie smaczne i niesmaczne jednocześnie. Sprawiłaś, że czułam wszystkie te zapachy. Chcę ich więcej ;) ]
OdpowiedzUsuń[Cieszę się, że przeczytałaś, dobrnęłaś do końca i że się podobało. <3 Zawsze mam ogromny stres, gdy muszę publikować tego typu rzeczy, a to tak sobie wisi... ale w końcu trzeba kiedyś coś napisać. xD
UsuńI jestem zachwycona tym, że przyznajesz, że czułaś te wszystkie zapachy – właśnie o to chodziło! Proszę się im ładnie poddawać. :3]
[Pewnie nie dodam od siebie niczego, co już nie zostałoby wcześniej napisane. Twój styl jest naprawdę piękny i doskonale pasuje do postaci takiej jak Convalliana. Sama również chętnie przeczytam więcej, jeśli zdecydujesz się jeszcze z czymś opublikować. W takich opowiadaniach zawsze ciekawi mnie dobór postaci i epok, a pod tym względem opowiadanie zdecydowanie nie zawodzi, choć muszę przyznać, ta prawie dwutysiącletnia przerwa między Aleksandrem a Vladem intryguje. Swoją drogą bardzo zgrabnie wplotłaś w opowieść cytat Fariny, którego jako postaci nie znałam, więc dziękuję przy tym za ciekawostkę.]
OdpowiedzUsuń[Aww, cieszę się bardzo, że dotarłaś do notki i że spodobało Ci się to, co przeczytałaś. <3
UsuńOj tak, zostawiłam sobie wyrwę, żeby móc się jeszcze rozpisać, a nie chciałam wszystkiego wepchnąć w jeden post. :D
A cytat Fariny bardzo mi pasował, szczególnie że od tamtego momentu Liana zaczęła zajmować się perfumami. :3]
[Convalliana i Kylian mają swojego rodzaju przyciąganie, ale nas widzę, że również ciągnie w podobnych kierunkach, bo nałogowo słucham tego utworu i też spisałam miasteczka wraz z latami, by może kiedyś w podobny sposób przedstawić długowieczność waszego współlokatora :) Przypadek? Nie sądzę.
OdpowiedzUsuńSwoim komentarzem nie wniosę nic nowego, bo tak jak moi poprzednicy uważam, że powinnaś nam napisać więcej losów Li, ponieważ idealnie ją zaprezentowałaś; zawsze obecna w doskonałym położeniu, taka delikatna, jakby na wyciągnięcie ręki, a jednak oddalona. Trochę mroczna, nieodkryta, na swój sposób romantyczna i ze szczególnym blaskiem. Jestem zachwycona, tak po prostu i cóż Woodwick nie mogło mieć lepszej właścicielki perfumerii, kiedy zna się na zapachach znacznie dłużej, niż wszyscy mogliby się spodziewać :D]
[Piosenka to jest mistrzostwo! Ma w sobie tyle różnych emocji, że można by książkę napisać...
UsuńI to nigdy nie jest przypadek, haha! :D
No i, cieszę się, że notka Ci się podobała i że udało mi się przedstawić Lianę w ten sposób, w który chciałam – w końcu to sukkub, a czasem dość łatwo spieprzyć niektóre z założeń.
Tak, teraz przynajmniej wiadomo, że perfumy robione przez Lianę to nie jest byle co! Odwiedźcie nas kiedyś, to damy rabacik. xD]
Z opóźnieniem, ale jestem (bo jakby mogło mnie nie być u naszej pięknej pani sukkub!)
OdpowiedzUsuńWstaję, wchodzę na Woodwick i widzę indywidualne Convalliany – klikam bez zastanowienia i nawet nie wiem, gdzie uciekł mi czas między pierwszym a ostatnim akapitem. Nie żartuję, przeczytałam to opowiadanie jednym tchem i jestem zachwycona. Nie powiem, czy bardziej Twoim stylem czy pomysłem na to indywidualne, bo najpewniej to obydwa po równo. Już kiedy w ustaleniach wspominałaś mi o Convallianie jako towarzyszce władców uważałam to za genialny pomysł, ale kiedy wniosłaś go w życie - och, ach!.
Myślę, że wszyscy z chęcią zobaczymy tutaj więcej Twoich dzieł (a ja nie ukrywam, że jestem ciekawa, jak w tej kolekcji ofiar odnajdzie się Leone – może z niego żaden władca, aaale!), więc pozostaje mi życzyć Ci tylko jeszcze więcej weny i więcej takich wspaniałych pomysłów!
[Cieszę się, że dotarłaś. <3 Czekaliśmy na Was i na Wasze wrażenia – i aż mi się serduszko rozpuściło, jak czytałam Twój komentarz :3
UsuńPostaramy się napisać coś więcej. Gdzieś tam po głowie chodzi mi coś nowego, więc wyczekujcie!
Oh, i Leone zdecydowanie znajduje się poza tą kolekcją – może korony nie nosi, ale wcale jej nie potrzebuje. No i, jego upadku nie przewidujemy <:]